Kruk Flodolf zaprosił mnie do swej kryjówki. Było to stare drzewo,
częściowo otwarte, częściowo chore. Na pewno miało moc przemawiania do
ludzi. Są świadkowie. Echowi. Rozmawialiśmy o anatomii lasu, o puszkach
po piwie i krwi na opuszkach, bo amelinium. Była rzecz o ucieczkach w
zalążek, o burzliwych potokach i chwianiu się chwili. Była próba
przekazania sobie znaku pokoju i temat zwierzęcej wiary. Flodolf
przedstawił mi swój pogląd na istnienie później, po przeobrażeniu.
Pokazał mi miejsce gdzie stare ślimaki zostawiają swoje muszle i potem
resztkami energii odpływają przed siebie, przez las, przez siebie, przed
las. Dziobem wskazał mi przybity do drzewa symbol zwierzęcych wierzeń.
Zbawieniem jest dla nich wiara w ponowne przyjście bękarta lasów,
Pierwszego Dzika- Woreza. Według wierzeń będzie biegł w pełnym słońcu
czerwcowego południa. Bez skóry, bez grubiaństwa, jakby bez maski, dziki
i bolesny. Poprzez krew wyzwolenie z krwi.Tak zostało, już dawno temu,
zapisane na pierwszych, suchych liściach. Powiedział również, że ludzie
są stworzeni tylko po to, aby urzeczywistniać nadzieję, zdejmować skóry
zwierząt i garbować do jasności. Wychodząc z drzewa, dość poważnie
zbity z tropu, nie ubrałem zawieszonej na gałęzi mojej kurtki zrobionej
ze skóry Władzia, kolegi z boiska. Taki jego los, bo z tego co pamiętam
od zawsze był karmiony gapami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz